Lot przebiegł sprawnie. Linie Air France nie zachwycają, zwłaszcza w porównaniu z Lufthansą, którą podróżowaliśmy poprzednim razem. Ale nie narzekamy - cieszymy się, że jesteśmy na miejscu. Lądujemy ponownie w nocy. Mimo, że wcześniej umówiliśmy sobie nocleg przez Couchsurfing, to w ostatniej chwili, nasz gospodarz, poprosił nas, abyśmy pojawili się u niego następnego dnia - nie ma problemu, znajdujemy nocleg w hotelu przy lotnisku, który udaje nam się w ostatniej chwili zarezerwować jeszcze z Polski. Cieszymy się, ponieważ, po całym dniu lotu, nie koniecznie mamy ochotę na jazdę po nocnym Bombaju z plecakami i szukanie właściwego adresu. Na lotnisku ma czekać na nas ktoś z hotelu, kto dowiezie nas na miejsce. Wychodzimy do hali przylotów - od początku uderza nas upał i... 50 osób, które stoją z kartkami z nazwiskami osób, na które czekają - jedna z nich musi zawierać też nasze... tylko cholera - jak się znaleźć? Najpierw idę ja, spoglądam uśmiechającym się Hindusom w oczy i próbuję znaleźć swoje ID... bezskutecznie, idzie Agata - nic, znowu ja - nic, w końcu za czwartym razem Agata z uśmiechem biegnie do mnie i mówi, że jest... No to extra - jedźmy! W Indiach nic jednak nie dzieje się ot tak od razu. Pan z kartką nie jest kierowcą, pan z kartką nie mówi po angielsku, poza jedną frazą - "must wait my friend", ale na co? na kogo?... no dobra, po przybyciu jakiegoś tłumacza okazuje się, że kierowca dopiero jedzie, przyjechał, wsiedliśmy i dojechaliśmy - extra. Oczywiście hotel i pokój odbiegają od zdjęcia, ale co tam - jesteśmy w Indiach i jesteśmy szczęśliwi. Zamawiamy Kingfishera, jednego, drugiego - nie da się go już wypić w barze hotelowym - jest zamknięty - dostajemy go do pokoju. Napiwek musimy zapłacić w dolarach - nie mamy jeszcze waluty... Jest super, cieszymy się i nie możemy doczekać kolejnych dni. Zasypiamy zmęczeni i podekscytowani.